HistoriaOpowieść dobrze jest zacząć od bajki, jaką bohater naszej historii słyszał wielokrotnie od pokojówek i zastępczych matron, które opiekowały się nim, gdy był jeszcze berbeciem. Ta bowiem była jego ulubioną i całkiem możliwe, że była czymś więcej, aniżeli bajaniem dworskiej mamki...
Gdy świat był jeszcze młody niczym brzask, na leśnej polanie spotkała się para kochanków.
Ona była niezaspokojona, On zaś nieustraszony.
Aby zadośćuczynić swym pragnieniom Ona zapragnęła jako dowód miłości otrzymać niegasnący promyk, On zaś chcąc wykazać się swą odwagą obiecał tego dokonać.
Przeobraził się w potężnego ptaka, stworzenie o rozłożystych skrzydłach i niezmordowanej kondycji.
Już jako skrzydlaty twór wzbił się w powietrze i niewiele myśląc skierował swój lot ku górze.
Ku samemu słońcu.
Leciał bez wytchnienia dzień i noc nic nie robiąc sobie z co raz bardziej uporczywego gorąca.
Żar przenikał go do samej kości, jednak heros nie poddawał się czując na sobie wzrok ukochanej.
Wreszcie Jego skrzydła zajęły się ogniem, aż cały stanął w płomieniach.
Jego upór próbował przezwyciężyć i to, ale pomimo niezmordowanych sił niszczycielski żywioł strawił Go doszczętnie, aż został po Nim tylko popiół.
Ona widząc wszystko z dołu poczęła lamentować zrozpaczona.
Jej ukochanego spotkała zguba, a Ona czuła się winna.
Zbyt późno zdała sobie sprawę ze skutków swej zachcianki.
Nieprzebrane potoki łez rosiły źdźbła trawy pod Jej bosymi stopami.
Traf chciał, że ujrzał Ją Wiatr, który postanowił pochylić się nad Jej niedolą.
Dmuchnąwszy potężnie zebrał on cały popiół, jaki pozostał z Niego i poprosił Ogień, aby ten tchnął ponownie płomieniem życia w Jej ukochanego.
Podobno do dnia dzisiejszego śmiały heros próbuje dokonać zuchwałego czynu, aby zaimponować swej kochance.
Podobno cykl ten powtarza się nieustannie i powtarzać ma się aż po kres dziejów.
Podobno Jego zwą Skutekiem, a Ją Przyczyną...
~ 750 lat temu ~
Na nocnym niebie właśnie zajaśniał żarzący się punkt ciągnąc za sobą równie widowiskowy warkocz. Małe ciało niebieskie poruszało się z zawrotną prędkością wzbudzając podziw i lęk pośród tych, którzy obserwowali zjawiskowe wydarzenie. Kometa. Dla niektórych oznaka nadchodzących wielkich zmian, zapowiadająca coś podniosłego i wspaniałego. Inni twierdzili, że to złowróżebny omen niosący przestrogę nieszczęścia i katastrofy. Traf chciał, że tej właśnie wyjątkowej nocy narodził się jasnowłosy elae, któremu matka w połogu nadała imię Benvolio. Krótko po porodzie zmarła zstępując z padołu łez przenosząc się do lepszego ze światów. Medycy twierdzili, że rodzicielka miała zbyt słabe ciało i nie była w stanie znieść trudów poczęcia niemowlaka. Niektórzy wypominali trudną ciążę i to, że dziecię wyzuło ją kompletnie z sił witalnych. Jak było naprawdę, tylko bogowie wiedzą, acz późniejszym następstwem śmierci matrony był dystans, jaki zachowywał do syna jego ojciec. Malec został powity, gdyż głowa jednego z najznamienitszych rodów nie mogła obyć się bez potomka.
Narodzony z konieczności.
Jako dziedzic rodu, Benvolio, musiał od wczesnej młodości umieć więcej, być mądrzejszym i szlachetniejszym aniżeli pospólstwo, gdyż to na niego mieli w przyszłości spoglądać wszyscy. To on miał być brany za przykład, wytykany palcem i traktowany jak porcelanowy wąż. Z przesadną ostrożnością, ale i skrywaną niechęcią. Ot, przekleństwo bycia kimś ponad resztą. Chłopiec musiał umieć wyrzec się swego dzieciństwa, niewinności, a nawet samego siebie, gdyby zaszła taka potrzeba. Głowa rodu niosła na swoim karku los innych, dlatego nikt nie był wobec niego pobłażliwy. Głowa rodu nie mogła kierować się gniewem, kaprysem, zachcianką, czy pożądaniem. Miały dla niego istnieć tylko honor, tradycja i służba. Tak mówiły odwieczne kodeksy familii i zgodnie z nimi go wychowywano.
Uczono go szermierki dzień w dzień, odkąd tylko podrósł do bycia zdolnym udźwignąć ćwiczebny kij. Uczono go, że prawdziwy rycerz nie szuka zwady, a stara się jej uniknąć. Uczono, że miecz to nie tylko broń, że to także zwierciadło, które pokazuje obraz duszy szermierza.
- Tak jak ostrze można wyszczerbić, tak samo dusza może mieć rysy. Sztuka miecza polega na dyscyplinie i wzmacnianiu własnego wnętrza. Należy więc starać się, by dusza była ostra i czysta. Najczystsze dusze stale tkwią w pochwie. - mawiał jeden z wynajętych przez ojca nauczycieli.
Wpajano mu wiele rzeczy, większość zaś mówiła o poświęceniu dla dobra dworu, dla dobra rodu. Dla dobra ogółu.
Tak mało było w tym wszystkim miejsca dla niego samego.
Rzadko widując się z ojcem znalazł przyjaciół wśród rówieśników i pomimo restrykcyjnego wychowania nie brakowało mu niczego.
~ 730 lat temu ~
-Fëanor! - dźwięczny głos przyjaciela wyrwał go z zamyślenia i zmusił do spojrzenia w stronę źródła hałasu. Polana, na której się znajdował, była otoczona prastarymi drzewami, a ich gałęzie zdawały się muskać taflę lazurowego stawu. Melodyjny świergot ptaków i cieple promienie słońca sprawiały, że Benvolio zapomniał zupełnie o rzeczywistości.
- Mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał. Zdrobnienie rodowego nazwiska uchodzi za wyraz bycia bezczelnym. - odparł znajomemu udając obrażonego. Zaraz jednak wyszczerzył zęby w uśmiechu dając upust temu, iż w rzeczywistości sam miał głęboko gdzieś dworskie konwenanse.
Finwë doskoczył do niego długim susem przeskakując nad krzakiem dojrzewających jagód i poprawił kołczan uwieszony na plecach. W ręku dzierżył długi, finezyjnie wyrzeźbiony łuk z drzewa o jasnej niczym piasek barwie.
- Nie chciałem ci przerywać Benvolio, ale wzywają nas do pałacu. To ponoć coś ważnego. - oblicze elae spochmurniało, co mogło oznaczać, że wieści jakie mieli zastać nie należały do tych najprzyjemniejszych. Fëanáro skinął rozmówcy głową, po czym zerwał się na równe nogi i we dwójkę opuścili obrzeża puszczy. Gdy dotarli do zabudowanego terenu Benvolio dał znać przyjacielowi, że dołączy do niego za moment, sam zaś udał się do dzielnicy mieszkalnej, gdzie przebywali najubożsi z elae. Po krótkich poszukiwaniach wszedł do obdrapanego domostwa, gdzie znalazł osobę, którą szukał.
- Míriel, wiedziałem, że cię tu znajdę. - oznajmił ciepłym głosem zwracając się do czarnowłosej elae pochylonej nad leżącym w łóżku dzieckiem.
- Benvolio, dobrze, że jesteś. Mógłbyś wrzucić to ziele do kotła? - odparła kobieta nie oderwawszy wzroku od leżącego szkraba. Mały miał wysoką gorączkę i był cały rozpalony. Fëanáro był pełen szczerego podziwu dla starań Míriel oraz bezinteresownej pomocy, jaką niosła potrzebującym. Jej aspekt sprawiał, że była ona w stanie nadawać leczniczych właściwości większości roślin, jakie zetknęły się z jej magią. Blondyn wykonawszy polecenie podsunął niewielki zydel i przysiadł się do łóżka z chorym. Jego aspekt nadawał się głównie do niszczenia, zadawania bólu i destrukcji, a mimo to dzięki niemu mógł stać się dworzaninem. Míriel zaś robiła tak wiele dobrego, a piastowała o wiele niższą rangę, co było dla niego jawną niesprawiedliwością. Czasy były na tyle niespokojne, że zdolności ofensywne były wysoce cenione. Podczas wojny mało kto przejmował się ofiarami i skutkami podbojów.
- Muszę iść. - rzucił pusto w przestrzeń.
- Tak, rozumiem. - odparła dziewczyna.
- Cieszę się, że do mnie zajrzałeś. Jeśli będziesz potrzebował uzupełnić zapas medykamentów wiesz, gdzie mnie szukać. - dodała ciepło po chwili obdarzając go przyjaznym spojrzeniem.
- Oczywiście. Wiesz, Míriel. Cieszę się, że są tacy elae jak ty. Naprawdę. - odpowiedział jeszcze, nim przekroczył próg domostwa i pobiegł pędem w stronę dworu.
~ 725-715 lat temu ~
Ojciec Benvolia był jednym z bardziej wpływowych ludzi na dworze przez co starał się wpychać syna do dworskiej polityki nakłaniając go do czynnego weń udziału. Z czasem Fëanáro dostrzegł pogłębiającą się przepaść, jaka oddzielała członków tej samej rasy. Uwydatniające się kasty, sztucznie narzucone podziały na lepszych i gorszych tylko przez wzgląd na pochodzenie, odcień skóry, czy posiadany aspekt. Wiecznie trwająca sielanka pośród elae lata była tylko ładnie przyozdobionym mirażem. Znaczna część społeczeństwa żyła w ubóstwie w odróżnieniu od dworzan opływających w przepych i bogactwa. Gdy próbował zająć głos w tej sprawie wyśmiewano go, a nawet oskarżano o podburzanie ładu publicznego. Jego własny ród groził mu wykluczeniem ze swych szeregów, jeśli nie poprzestanie na tych niebezpiecznych mrzonkach. Wtedy też jego uwagę zwróciła ona.
Tinúviel.
Dziewczyna z królewskiego rodu, księżniczka i przyszła pretendentka do tronu elae lata. Od najmłodszych lat skrywana przed światem zewnętrznym, żyła niczym słowik w złotej klatce. Po osiągnięciu wieku dojrzałości u elae zaczęła brać udział w najważniejszych zebraniach rady dworu, a także okazjonalnie wygłaszać przemówienia wobec niektórych uroczystości i ceremoniałów. Benvolio ujrzał ją po raz pierwszy, gdy ta rozpoczynała przemową obchody przesilenia letniego. Jej głos wydał mu się tak powabny i melodyjny, że prędzej uwierzyłby, że dźwięki te wydaje matka natura poprzez delikatny szelest liści i kojący szum strumienia. Poprzez trele śpiewnych ptaków i roztańczone na wietrze źdźbła trawy. A jej widok, ach cóż to był za widok.
"Kochałem ja dotąd? O zaprzecz mój wzroku. Boś jeszcze nie znał równego uroku."
Odziana w zwiewne szaty ametystowej barwy, przeplatane połyskującymi na różne srebrzyste odcienie nićmi. Przystrojona w chabrowy wianek na czole z rozpuszczonymi, złocistymi włosami opadającymi równiutko na ramiona. Zarumienione policzki, szczery uśmiech i wwiercający się w duszę wzrok potrafiący topić najbardziej zatwardziałe serca. Do tego bił od niej ten niewyobrażalny, wewnętrzny blask i ciepło mogące ogrzać wszystkich wokół. Jakby sama jutrzenka postanowiła spersonifikować się przed oczarowanym bez reszty młodzianem. Zauroczenie cielesne, choć jakże intensywne, tak nie karmiące prócz wzroku, duszy. Ta zaś uległa, gdy Fëanáro usłyszał jej przemowy. Była ona pełna współczucia i zrozumienia dla słabych i pokrzywdzonych, dla wykorzystywanych i zepchniętych na margines. Ona rozumiała potrzeby swojego ludu i wydawała się dążyć do zmian.
Wykorzystując koneksje rodu, Benvolio szybko zbliżył się do księżniczki obejmując z czasem pozycję jednego z jej przybocznych. Podczas pełnienia służby uważnie przysłuchiwał się i obserwował Tinúviel, aby przekonać się, co do jej szczerych intencji. Zaczął zakulisowo wspierać zarówno jej kandydaturę na władcę, jak i osoby, które mogłyby w tym pomóc. Dodatkowo sprawował pieczę nad jej bezpieczeństwem, co jeszcze bardziej zżyło go z nią i powiązało ich losy. Benvolio nigdy nikomu nie zdradził swych uczuć jakimi od pierwszego wejrzenia darzył Tinúviel doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że nawet jeśli księżniczka odwzajemniałaby jego uczucia, to i tak taki mariaż nie mógłby dojść do skutku z powodu dzielących ich kast i tylko prawowity książę mógłby starać się o jej rękę. Fëanor pogodził się z tym i wystarczyło mu zwyczajnie być przy wybrance swego serca służąc jej radą i pomocą.
~ 715-700 lat temu ~
Mijały lata, a Benvolio awansował na stanowisko jednego z markizów dworu, zaś Tinúviel zasiadła wreszcie na tronie stając się królową letnich elae. Czasy wyniszczających wojen, a także nieustannego konfliktu z dworem zimy zmierzały ku końcowi. Pokojowe traktaty miały lada dzień się ziścić, a żywot szarych rodaków wyczekiwać poprawy. Jak to jednak często bywa los potrafi płatać figle, niektóre z nich są zaś mroczne i przepełnione rozpaczą...
"Przecież nigdy nie spotykają nas tylko te nieszczęścia, których się spodziewamy."
Problem polegał na tym, że owe radykalne zmiany nie podobały się wielu osobom. Zarówno pokój, jak i zniesienie kastowej społeczności kłóciły się z interesami wpływowych nacji i osób ustawiających pionki na szachownicy. Rojaliści wierni królowej, jak i ona sama, znaleźli się na celowniku wrogich sił, które powoli, acz konsekwentnie, niczym pająk pustelnik, roztaczały nad ofiarami sieć lepkich pajęczyn. Gdy pajęczak ten przystępował do ataku, było już zbyt późno na reakcję.
Tinúviel odbywała podróż z jednej ze świątyń do pałacu, gdy Benvolio otrzymał pilny raport wzywający do błyskawicznej mobilizacji sił zbrojnych. Miał on na celu odparcie łamiącego traktat pokojowy najazdu sił dworu zimy. Fëanáro bez zwłoki uczynił, co uważał za słuszne, zostawiając królową z zaufaną gwardią królewską. Sam zaś chciał udać się do stolicy, by zebrać lwią część wojska i uderzyć na nieprzyjaciela. Już w oddali widząc unoszące się kłęby smolistego dymu nad widniejącymi w oddali dachami co wyższych budynków popędził, czym prędzej ku wyznaczonej destynacji. Jego oczom ukazał się obraz przyprawiający go o grozę, gdy dotarł do bram tętniącej zwykle życiem metropolii letnich elae. Z baszt i wieżyczek zwisało bezładnie kilka zakrwawionych ciał. Zewsząd słychać było odgłosy walki i szczęk oręża. Przedzierając się przez to straszne, obce w tym momencie dla niego miasto, Fëanáro widział kątem oka jak to tu, to tam wybuchają pożary. Widział, jak huczące kule pocisków zapalających suną jeden po drugim w niebo. Jak zderzają się w licznych miejscach ze sobą przeróżne aspekty magii. Słyszał krzyk setek krzyczących gardeł. Krzyk bezsilności, niedowierzania i nieopisanego cierpienia. Nie wiedział ile to trwało. Miał wrażenie, że śni na jawie. Że to tylko koszmar, z którego nie potrafi się w żaden sposób wybudzić. Przemierzając kolejne uliczki napotykał wiele ciał, nierzadko należące do zbrojnych dworu zimy. Krew zagotowała się w nim, a szok ustąpił miejsca niepohamowanej złości. Pióropusz ognia otoczył jego postać, gdy ruszył czym prędzej do jednej z biedniejszych dzielnic. Dał upust wściekłości podpalając i spopielając każdego napotkanego przedstawiciela zimy. Wpadł do skromnego budynku roztrącając wszystko wokół i zatrzymał się dopiero przy ciałach Finwë i Míriel. Świeże ślady walki znaczyły, że spóźnił się niewiele. Kilka wrogich trupów leżało w bezładnej kupie po całym pomieszczeniu. Okrzyk bezsilności miał wydobyć się z jego gardła, ale wszystko co słyszał to tylko świst buzujących wokół niego płomieni. Nie panując nad emocjami doprowadził do zainicjowania potężnego wybuchu niszczycielskiego żywiołu. Ogień błyskawicznie począł trawić drewnianą konstrukcję i nim w porę się opamiętał jedna z nadpalonych belek zwaliła mu się na głowę. Poczuł jeszcze przenikliwy ból w okolicy potylicy, a potem ciemność objęła go swym szczelnym całunem...
Oszołomiony, okryty sadzą i przysypany popiołem elae wydostał się spod zgliszczy chwiejąc się i zataczając. Z kącika ust, z nosa i z czoła ciekła mu drobnymi stróżkami krew, acz same płomienie nie wyrządziły mu większej krzywdy. Ledwo stojąc na nogach walczył chwilę z huraganem myśli próbując zunifikować je, aby móc należycie odnaleźć się w całej sytuacji. Spośród całego natłoku bodźców i stanu oszołomienia wyłoniła się jedna postać, niczym samotna gwiazda na firmamencie smolistego nieba - Tinúviel. Pędząc na złamanie karku, walcząc z bólem i będąc w mentalnej rozsypce udało mu się złapać za uzdy wystraszonego konia z pobliskiej stajni. Ruszył galopem do poprzedniej lokacji, gdzie zostawił przybocznych z królową.
Jego królową.
Zeskoczywszy z konia szermierz omal nie złamał nogi lądując w nienaturalny sposób na piaszczysty trakt. Zaklął pod nosem utykając teraz przez gwałtowność uprzedniego ruchu. Mijał ciała gwardzistów, a także zwłoki napastników należących do obydwu dworów. Ponaglał siebie w duchu sycząc z bólu. Kuśtykał co raz bardziej, ale jego determinacja zdawała się tłumić receptory odpowiedzialne za te bodźce. Potknął się o kamień i upadł twarzą wprost w powoli zastygającą kałużę krwi. Umorusany w życiodajnej cieczy przelanej tego wieczoru tak obficie. Zacisnął w bezradności palce na grudce ziemi zmusiwszy swoje ciało do jeszcze odrobiny wysiłku. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z obrażeń, jakie odniósł podczas przeprawy przez stolicę. Walki z napastnikami były wyjątkowo krwawe i brutalne. Oberwał kilkoma zaklęciami, a lewa nogawica przesiąknięta była juchą.
- Jeszcze trochę. - wypowiedział przez zaciśnięte zęby zbierając się z ziemi.
Ponurym drogowskazem na tej upiornej ścieżce były dla niego kolejne ciała i ślady krwi. Z traktu zszedł łagodnym zboczem pośród gęste listowie, gdzie w niewielkiej sadzawce ujrzał widok mrożący wszystkie członki, ale i nurzający w rozpaczy jego duszę. Pozbawiony nadziei załamał się doszczętnie ostatnie metry przemierzając w otępiałym marazmie. Noc ustępowała właśnie miejsca na nieboskłonie słońcu.
Poczęło świtać.
"Chodźmy, wieczór dobiega już końca. - Niestety! Ze wschodem dla mnie zachód słońca."Benvolio delikatnie i z pietyzmem ujął w ramiona bezładne ciało Tinúviel klęcząc po kostki w płytkiej wodzie. Jej szata była miejscami poszarpana i pokrwawiona. Tunika na piersi stanowiła szkarłatną plamę.
- Nie... Nie... Niee... - zawodził raz po raz kołysząc bezradnie zwłokami ukochanej królowej. Po policzkach rzęsiście spadały mu łzy załamując taflę wody niewielkimi kręgami. Promienie słoneczne nieśmiało zaczęły kąpać ich w przytłumionym blasku. Fëanor wtulony w pozbawione życia ciało trwał tak przez kilka godzin.
Wreszcie wstał i zaniósł Tinúviel na pobliskie wzgórze pełne kwitnącego kwiecia. Zebrał wiele gałęzi i drewna z lasu położonego opodal i uformował pogrzebowy stos, na którym ułożył królową. Następnie położył się obok i zainicjował spalanie. Miał zamiar podnosić temperaturę ognia do momentu, aż także i po nim nie pozostanie nic prócz popiołów.
Stracił wolę życia i postanowił odejść ku wiecznym krainom licząc, że spotka tam Tinúviel.
~ 680lat temu ~
Benvolio, nie zdając sobie początkowo z tego sprawy, miast zginąć - dzięki mocy władanego aspektu - odrodził się na nowo. Rozpoczął "zmartwychwstanie" od stadia niemowlęcego i dopiero po latach stopniowo odzyskiwał wspomnienia, które był w stanie uporządkować. Pamięć ta była bolesna i mało brakowało, a postradałby zmysły. Zawsze wydawało mu się, że stanie w obliczu własnej śmierci musi być potwornym doświadczeniem. Wiedział, że nikt nie może być pewien, jak się wtedy zachowa, czy nie obudzi się w nim przerażone, pragnące żyć zwierzę. Nie przypuszczał jednak, że można było uniknąć śmierci i czuć konieczność dalszego życia jako straszne, ciążące brzemię.
~ 670-660lat temu ~
Po odzyskaniu większości wspomnień Benvolio miał zamiar pociągnąć do odpowiedzialności osoby, które mógłby obarczyć winą za masakrę na bliskich, dawnych podkomendnych i ludności cywilnej. Czas na opłakiwanie zmarłych i żałobę przeminął. Nastał czas zemsty.
"Duszę mam w mroku, więc niósł będę światło."
Następne lata Fëanáro poświęcił na odkryciu spisku, jaki doprowadził do rzezi owej feralnej nocy. Śledztwo ciągnęło się, gdyż musiał działać zakulisowo nie wychylając się z mroku. Na początku rozpuścił wieść o swej śmierci, by uśpić czujność wrogów. Nie było to trudne, gdyż po odrodzeniu wychowywał się jako kompletnie nieznana, można by rzec nowa osoba. Starał się nie pokazywać publicznie twarzy, aby zrządzeniem losu nawet po tylu latach nie został przez kogoś rozpoznany. Największym zawodem, jaki go spotkał podczas prób wymierzania sprawiedliwości był upływ czasu. Minęło bowiem około trzydzieści lat od zamordowania królowej i okazało się, że nie wszyscy winowajcy nadal żyją. Tych, których nie był już w stanie dosięgnąć osobiście stalą i ogniem zostali przez niego przeklęci, a Benvolio poprzysiągł dokończyć swej zemsty w zaświatach, gdy po własnej, ostatecznej już śmierci odnajdzie ich dusze.
~ 650-30lat temu ~
Po tym, jak udało mu się wreszcie zakończyć krwawą wendettę Fëanáro powrócił na dwór obejmując w krótkim czasie na powrót stanowisko markiza. Najstarsi dworzanie, choć początkowo wysoce sceptyczni, co do jego prawdziwej tożsamości, wreszcie byli w stanie uwierzyć, że mają do czynienia z tą samą osobą, która onegdaj służyła pod królową, jako jej najbardziej lojalny i oddany zausznik. Przekonała zaś ich do tego szanowana na dworze wieszczka - Eärwen, która zaznajomiona z wszelkiego rodzaju legendami i podaniami ich rasy odczytała jego powrót, jako coś, co miało nastąpić. Istniała bowiem stara przepowiednia mówiąca o Feniksie - ognistym ptaku, który na wieki strzec miał królewskiego rodu elae. Nie każdy uwierzył jej słowom, oznajmiającym, że Fëanor rzekomo miałby symbolizować owego Feniksa, wielu było takich, którzy uważali go za bezpodstawnego uzurpatora i szarlatana, ale prawda była taka, że chcąc nie chcąc Benvolio przeżył ich wszystkich. Był świadkiem przemijania wielu pokoleń elae, obserwował zmiany, jakie zachodziły na świecie przez setki lat zawsze służąc dobru dworu. Marzył o tym, by kiedyś potomek wywodzący się z linii należącej do Tinúviel objął władzę nad obydwoma dworami jego rasy.
~ 30lat temu ~
Pewnego razu Fëanáro został zaproszony przez Melianę - potomkinię Eärwen, do swej siedziby, gdyż twierdziła ona, że miała widzenie, w którym to Benvolio miał rzekomo odegrać ważną rolę. Przepowiednia, jaką usłyszał pradawny elae, mówiła o mającym się niedługo narodzić dziedzicu królewskiego rodu. Ten z dawna wyczekiwany monarcha miałby zjednoczyć zwaśnione przed wiekami rody zbierając pod jednym sztandarem wszystkich elae. Symbolem zaś jego władzy miał być potężny artefakt w postaci berła wykutego w czasach, gdy wszystkie elae tworzyli jeden naród. Usłyszawszy od Meliany, że ów dziedzic rzeczywiście miałby wywodzić się od rodu Tinúviel, Fëanor tym mocniej skoncentrował całą swoją uwagę i wysiłek na znalezieniu rzeczonego berła, a także na obserwowaniu ówczesnych pretendentów do tronu.
“He seized the lightning from Heaven and the scepter from the Tyrants.”
Poszukiwania berła zaprowadziły Benvolia do zapomnianej przez śmiertelników ruin, jakie leżały pośród gór okalających tereny elae. Kierując się wskazówkami, na jakie natrafił słuchając ludowych podań, skierował swe kroki do miejsca, z którego rzekomo już nie wracano. W podziemnej części budowli panowała zupełna ciemność, która szybko została rozświetlona aspektem Fëanora. Kręte korytarze najeżone były pułapkami czyhającymi na śmiałków. Pomimo doświadczenia i zaprawienia w pokonywaniu przeszkód nawet Benvolio musiał być ekstremalnie ostrożny przedzierając się przez śmiertelny labirynt. Niekiedy przejścia blokowały logiczne łamigłówki wymagające rozwiązania, by przejść dalej. Minęło wiele godzin, nim szermierz wreszcie dotarł do wielkiej sali mającej być końcem jego poszukiwań. Dostrzegł on bogato zdobiony ołtarz i leżące na nim mistyczne berło. Była tu także pusta, kamienna misa umiejscowiona na niewielkim piedestale, stojąc samotnie na środku sali. Rozświetlając mrok płomieniami wydobywającymi się z ostrza dzierżonego miecza Fëanor ujrzał coś jeszcze. Skalne malowidła i symbole, w których rycerz rozpoznał bardzo starą odmianę longmai. Dla osób, które nie były z nim zaznajomione pozostawały obrazki w zakrojony sposób przedstawiając najważniejszą część historii. Oczy Fëanáro rozszerzyły się, a usta otworzyły zdziwione po tym, jak dokończył on odszyfrowywać to, co opowiadały runy. Szermierz przejechał dłonią po napisie mówiącym "... I tylko wieczny ogień będzie w stanie rozpalić żar królewskiego symbolu. Niech jaśniejący kaganek ogrzeje serce wybrańca, przygotowując mu drogę ku chwale...". Wiedząc, co ma uczynić Fëanor podszedł do antycznej misy i dotknąwszy jej chropowatej powierzchni nadjedzonej zębem czasu wypowiedział pod nosem pradawne słowa. Jego palce zajaśniały lazurowym płomieniem oświetlając całe pomieszczenie. Ogień począł buzować co raz mocniej, a Benvolio poczuł, jak stróżka potu opada mu po skroni. Jeszcze nigdy nie był tak wyczerpany, jak w tej właśnie chwili. Coś dziwnego zaczęło dziać się z jego ciałem. Zdołał on jeszcze zrobić dwa kroki w stronę ołtarza z berłem nim znieruchomiał. Był całkowicie spetryfikowany. Nie mógł się poruszyć, ani nawet mrugnąć okiem, ale szczerze mówiąc wcale go to nie dziwiło, bo czy kamienne posągi mrugają?
Fëanáro jeszcze wtedy nie wiedział, że w tej właśnie nieruchomej postaci miał spędzić najbliższe dwadzieścia lat. Bez skutecznie próbował używając mocy swego aspektu uwolnić się, czy choćby dokonać samospalenia. Jedyne, co udało mu się tym dokonać była przyprószona warstwa popiołu.
~ 30-10lat temu ~
Benvolio mimo wysoce ograniczonych możliwości robienia czegokolwiek, jako kamienny posąg nie próżnował. Słyszał wiele chaotycznych głosów dochodzących do niego nie wiadomo skąd. Nigdy nie milkły i nie reagowały w żaden sposób. Jedyne, co mu zostawało, to samemu stać się słuchaczem.
Więc słuchał.
Był cierpliwy.
Każdy stałby się cierpliwy odgrywając przez dwadzieścia lat rolę posągu.
Czekał...
~ 10lat temu ~
Wreszcie nastąpiła przewidziana chwila. Fëanáro uśmiechnąłby się, gdyby tylko był do tego zdolny. Dwójka młodych elae weszła do sali, w której się znajdował i odegrała się scena, której to się spodziewał. Wszystko zgadzało się z tym, co powiedziały mu głosy. Gdy jeden z młodzików chciał sięgnąć ku artefaktowi z ołtarza okrywający go popiół i kamień opadły zeń czyniąc go wolnym. Uchwycił on młodego Kelxisysa za dłoń powstrzymując przed chwyceniem za berło.
Sam je pochwycił.
Tak być musiało.
Chwilę potem śmierć miała zamiar objąć go w swe ramiona. Ból, jaki teraz odczuwał był niewyobrażalny, ale on i śmierć byli już dobrymi znajomymi. Ginął i umierał wiele razy za każdym razem odradzając się na nowo. Teraz też miało się tak stać, ale nie mógł sobie pozwolić na mozolne, stadialne dorastanie po samospaleniu. Musiał przeciwdziałać czemuś jeszcze i aby się to ziściło dotknął ostatkiem sił Wiecznego Ognia płonącego wesoło w misie. Niebieskie płomienie pokryły całe jego ciało, zaś on sam jak gdyby nigdy nic wyszedł z nich uklęknąwszy przed Kelxisysem. Oto bowiem stał przed nim ten, o którym to mówiła przepowiednia. Król wszystkich elae.
Podał młodzikowi berło patrząc na wciąż przerażonego młodzieńca. Gdy ten je przejął Fëanáro miał ostatnie zadanie do wykonania. Dobywszy swego oręża znalazł się chyżo przed osobą, która jako ostatnia pojawiła się w sali. Drącym się smarkaczem wykrzykującym imię Llabronacha. Jeden precyzyjnie wymierzony zamach i czyste cięcie pozbawiło zdrajcę głowy. Benvolio spojrzał jeszcze na młodzieńca towarzyszącemu księciu, nim ten zemdlał na zimną posadzkę. Rycerz uśmiechnął się pod nosem widząc potencjał, jaki drzemał w tych elae. Zostali oni właśnie przekuci na nowo i zahartowani niegasnącym płomieniem przemiany.
Nadszedł czas walki o dominację...